W klatce schodowej, z dwójką dzieci: Noc, która zmieniła wszystko

— Mamo, dlaczego się tak trzęsiesz? — zapytała cicho Zosia, ściskając moją dłoń tak mocno, że aż zbielały jej paluszki. Stałyśmy w zimnej klatce schodowej na czwartym piętrze, a ja czułam, jak serce wali mi w piersi jak oszalałe. Michałek spał wtulony w moją kurtkę, nieświadomy tego, co się dzieje. W głowie miałam tylko jedno: nie możemy wrócić do domu.

Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, kiedy Paweł — mój mąż — zaczął wracać coraz później z pracy. Najpierw były tylko ciche dni i krótkie odpowiedzi, potem podniesiony głos, a w końcu… W końcu pojawiły się ślady na moich ramionach i siniaki pod oczami, które tłumaczyłam alergią. „To tylko stres, wszystko się ułoży” — powtarzałam sobie, ale każda noc była coraz gorsza.

Tego wieczoru Paweł wrócił wcześniej niż zwykle. W drzwiach poczułam zapach alkoholu. Dzieci już spały. Chciałam tylko przejść do kuchni po herbatę, ale on zagrodził mi drogę.

— Myślisz, że możesz robić co chcesz? — syknął przez zaciśnięte zęby. — Że ja nie widzę, jak patrzysz na sąsiada?

Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że każda moja reakcja może być iskrą. Próbowałam go minąć, ale chwycił mnie za ramię tak mocno, że aż jęknęłam z bólu.

— Dzieci śpią — wyszeptałam błagalnie.

— Jeszcze raz zobaczę cię z nim… — rzucił i puścił mnie z takim impetem, że uderzyłam biodrem o stół.

Wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam w ciszy najpotrzebniejsze rzeczy: dwie pary piżam dla dzieci, szczoteczki do zębów, kilka kanapek i dokumenty. Zosia obudziła się, gdy próbowałam ją ubrać.

— Mamusiu, gdzie idziemy?

— Na wycieczkę — skłamałam, próbując się uśmiechnąć.

Wyszliśmy po cichu na klatkę schodową. Serce waliło mi tak głośno, że bałam się, iż Paweł nas usłyszy. Zeszliśmy na dół i ruszyliśmy w stronę bloku Agaty — mojej najlepszej przyjaciółki od podstawówki. Zawsze powtarzała: „Gdybyś kiedyś potrzebowała pomocy, przyjdź bez pytania”.

Dotarłyśmy pod jej drzwi po pół godzinie marszu. Była druga w nocy. Zadzwoniłam raz, drugi… W końcu usłyszałam szuranie kapci i cichy głos Agaty:

— Kto tam?

— To ja… Anka. Proszę, otwórz.

Drzwi uchyliły się na łańcuchu. Agata spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.

— Boże… Co się stało?

— Muszę wejść… Proszę.

Nagle zza jej pleców pojawił się jej mąż, Tomek. Spojrzał na mnie chłodno.

— Agata, co ty robisz? Jest środek nocy! Dzieci śpią! — syknął.

— Tomek… Anka potrzebuje pomocy…

— Nie będziemy się mieszać w cudze sprawy! — przerwał jej stanowczo. — Niech idzie do rodziny albo na policję!

Agata spojrzała na mnie bezradnie. Drzwi zamknęły się powoli.

Stałam tam przez chwilę, nie wierząc w to, co się właśnie wydarzyło. Zosia zaczęła płakać cicho.

— Mamusiu… zimno mi…

Przytuliłam ją mocno i ruszyliśmy dalej. Nie wiedziałam dokąd. Mama mieszkała daleko, a z ojcem nie rozmawiałam od lat. Przypomniałam sobie o starej koleżance z pracy — Kasi. Zadzwoniłam do niej drżącymi rękami.

— Halo? — odebrała zaspanym głosem.

— Kasia… przepraszam, że tak późno… Potrzebuję pomocy…

Nie pytała o szczegóły. Po dwudziestu minutach była już pod blokiem swoim starym fiatem punto.

— Wsiadajcie szybko! — powiedziała stanowczo.

W samochodzie dzieci zasnęły od razu. Kasia spojrzała na mnie kątem oka.

— Co się stało?

Zaczęłam płakać. Wszystko ze mnie zeszło: strach, napięcie, upokorzenie. Kasia nie mówiła nic więcej. Zawiozła nas do siebie do małego mieszkania na obrzeżach miasta.

Przez pierwsze dni żyliśmy jak w zawieszeniu. Dzieci pytały o tatę, a ja nie wiedziałam co odpowiedzieć. Kasia pomagała mi załatwić formalności: zgłoszenie na policję, rozmowa z psychologiem dziecięcym, szukanie mieszkania socjalnego.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Myślałam o tym, jak łatwo można zostać samemu — nawet mając wokół siebie ludzi. Agata przysłała mi SMS-a: „Przepraszam… Tomek nie pozwolił…” Nie odpisałam.

Po tygodniu dostałam miejsce w ośrodku dla kobiet z dziećmi. Tam poznałam inne kobiety z podobnymi historiami. Każda miała swój ból i swoje marzenia o normalnym życiu.

Zaczęłam pracować w pobliskim sklepie spożywczym na kasie. Nie było łatwo pogodzić pracę z opieką nad dziećmi i terapią Zosi, która długo budziła się w nocy z krzykiem.

Pewnego dnia Paweł przyszedł pod sklep. Stał oparty o samochód i patrzył na mnie wyzywająco.

— Myślisz, że możesz mi zabrać dzieci? — rzucił przez zaciśnięte zęby.

— To są też moje dzieci! — odpowiedziałam drżącym głosem.

— Jeszcze pożałujesz…

Zgłosiłam to na policję. Bałam się każdego dnia, ale wiedziałam już jedno: nigdy nie wrócę do tamtego życia.

Minęły dwa lata. Wynajmuję małe mieszkanie na Pradze. Zosia chodzi do szkoły i powoli odzyskuje radość życia. Michałek śmieje się coraz częściej. Ja też uczę się śmiać — choć czasem jeszcze budzę się w nocy zlana potem.

Czasem mijam Agatę na ulicy. Patrzy na mnie ze smutkiem i wyrzutem sumienia w oczach. Czy mogła wtedy zrobić więcej? Czy ja zrobiłabym inaczej na jej miejscu?

Często wracam myślami do tej nocy w klatce schodowej: zimnej, ciemnej i pełnej strachu. Ale to właśnie wtedy narodziła się we mnie siła, o której istnieniu nie miałam pojęcia.

Czy każda matka jest w stanie zrobić wszystko dla swoich dzieci? Czy naprawdę możemy liczyć tylko na siebie? Może ktoś z Was zna podobną historię…