Zagubione siostry: Opowieść o przyjaźni, przemocy i drugiej szansie

– Marta, nie dzwoń tu więcej. – Jej głos był cichy, ale stanowczy. W słuchawce słyszałam szelest foliowej torby i stłumione kroki po panelach. – Proszę cię… Nie rozumiesz? On się wścieknie.

Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Za oknem padał listopadowy deszcz, a ja czułam, jakby ktoś wylał mi kubeł lodowatej wody na głowę. To była ostatnia rozmowa z Anką przed jej zniknięciem.

Znałyśmy się od podstawówki. Razem siedziałyśmy na ławce w parku Skaryszewskim, jadłyśmy lody na Pradze i śmiałyśmy się z chłopaków z naszej klasy. Była moją siostrą z wyboru. Ale potem pojawił się Paweł. Najpierw był czarujący – kwiaty, kino, czułe wiadomości. A potem…

Pamiętam pierwszy siniak na jej ręce. „Upadłam na schodach” – tłumaczyła się nerwowo, chowając dłoń w kieszeni kurtki. „Nie przesadzaj, Marta. To nic takiego.” Ale widziałam strach w jej oczach. Z czasem przestała odbierać telefony, nie przychodziła na nasze spotkania. W końcu zniknęła zupełnie.

Przez lata miałam wyrzuty sumienia. Czy mogłam zrobić więcej? Czy powinnam była zadzwonić na policję? Jej mama mówiła tylko: „Anka jest dorosła, sama wie najlepiej.” Sąsiadki szeptały na klatce schodowej: „To jej sprawa, nie nasza.” A ja czułam się bezradna.

Minęło pięć lat. W tym czasie skończyłam studia, zaczęłam pracę w bibliotece na Ochocie. Każdego dnia widziałam kobiety podobne do Anki – zmęczone, zgaszone, z dziećmi trzymającymi się kurczowo ich płaszczy. Czasem miałam wrażenie, że każda z nich mogłaby być moją przyjaciółką.

Pewnego dnia, wracając z pracy zatłoczonym autobusem linii 517, zobaczyłam ją. Stała pod kioskiem przy Dworcu Zachodnim, skulona w cienkiej kurtce, z reklamówką w ręku. Zatrzymałam się jak wryta. Serce waliło mi jak młotem.

– Anka? – wyszeptałam niepewnie.

Odwróciła się powoli. Jej twarz była starsza niż pamiętałam, oczy podkrążone, włosy matowe. Ale to była ona.

– Marta… – głos jej zadrżał. – Co ty tu robisz?

Chciałam ją przytulić, ale cofnęła się o krok.

– Muszę już iść – powiedziała szybko. – Paweł zaraz wraca do domu.

– Anka, poczekaj! – złapałam ją za rękę. – Proszę cię…

Spojrzała na mnie błagalnie.

– Nie mieszaj się. To nie twoja sprawa.

Ale nie mogłam już odpuścić. Przez kolejne tygodnie próbowałam do niej dotrzeć – zostawiałam wiadomości u jej matki, czekałam pod blokiem na Grochowie, pisałam SMS-y. W końcu odezwała się sama.

Spotkałyśmy się w małej kawiarni przy Rondzie Wiatraczna. Siedziała naprzeciwko mnie, dłubiąc łyżeczką w zimnej kawie.

– On mnie zabije, jeśli się dowie – wyszeptała.

– Anka… Musisz coś zrobić. Nie możesz tak żyć.

– Nie rozumiesz… Ja już nie mam siły walczyć.

Patrzyłam na nią i czułam narastającą wściekłość – na Pawła, na jej matkę, na siebie samą. Dlaczego nikt nie reaguje? Dlaczego wszyscy udają, że nic się nie dzieje?

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Niebieskiej Linii. Poradzili mi, żebym nie naciskała, ale była blisko i dawała wsparcie. Przez kolejne miesiące spotykałyśmy się potajemnie – w parku, w bibliotece po godzinach pracy, czasem u mnie w mieszkaniu na Ursynowie.

Anka powoli zaczęła mówić o tym, co przeżywała przez te wszystkie lata: o krzykach Pawła, o wyzwiskach, o tym, jak zabraniał jej kontaktów ze światem. O tym, jak bała się każdego dźwięku klucza w zamku.

– Myślałam, że to moja wina – powiedziała kiedyś cicho. – Że jestem za słaba, za głupia…

Próbowałam przekonać ją do zgłoszenia sprawy na policję. Bała się. Ale pewnego dnia przyszła do mnie z walizką i podbitym okiem.

– Nie mam już dokąd pójść – wyszeptała.

Przygarnęłam ją do siebie. Pomogłam znaleźć psychologa i prawnika. Razem napisałyśmy zawiadomienie o przemocy domowej. Przez wiele miesięcy żyłyśmy w ciągłym strachu – Paweł nachodził nas pod blokiem, groził przez telefon.

Ale Anka powoli odzyskiwała siebie. Zaczęła pracować w sklepie spożywczym na Saskiej Kępie, zapisała się na terapię grupową. Po roku wynajęła własny pokój i zaczęła nowe życie.

Dziś spotykamy się regularnie – już nie jako ofiara i wybawicielka, ale jako dwie kobiety po przejściach. Czasem śmiejemy się z dawnych czasów; czasem płaczemy nad tymi latami straconymi przez strach i milczenie.

Często zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś więcej? Czy naprawdę można uratować kogoś, kto sam jeszcze nie chce być uratowany? A może najważniejsze to po prostu być obok – nawet wtedy, gdy wydaje się to beznadziejne?

Co Wy o tym myślicie? Gdzie kończy się nasza odpowiedzialność za drugiego człowieka? Czy można pomóc komuś wbrew jego woli?