Zwykłe zakupy, które zmieniły moje życie: Jak jeden dzień w Biedronce obnażył samotność i bezradność starszych ludzi

– Proszę pani, brakuje jeszcze dwóch złotych – głos kasjerki przebił się przez szum sklepu jak ostrze. Stałam przy kasie w Biedronce, ściskając w dłoni portmonetkę, która nagle wydała mi się absurdalnie lekka. Przede mną na taśmie: chleb, mleko, masło, kilka jabłek i kawałek żółtego sera. Nic więcej. Spojrzałam na wyświetlacz – 37,40 zł. W portfelu miałam 35,50 zł.

Za mną już ustawiła się kolejka. Młoda dziewczyna w słuchawkach przewracała oczami, starszy pan z siatką ziemniaków chrząkał zniecierpliwiony. Poczułam, jak policzki zaczynają mnie palić ze wstydu. – Przepraszam… – zaczęłam niepewnie, próbując wyciągnąć drobne z kieszeni płaszcza. Palce mi drżały. – Może… może odłożę ser?

Kasjerka skinęła głową bez słowa i przesunęła ser na bok. Wtedy usłyszałam za sobą cichy szept:

– Proszę pani, ja dopłacę…

Odwróciłam się powoli. To była pani Zosia z trzeciego piętra, wdowa po kolejarzu, którą czasem widywałam na klatce schodowej. Miała na sobie ten sam stary płaszcz i szalik w kratę. Uśmiechnęła się do mnie nieśmiało i podała kasjerce dwuzłotówkę.

– Nie trzeba… naprawdę… – próbowałam protestować, ale głos mi ugrzązł w gardle.

– Dzisiaj ja pomogę pani, jutro może ktoś pomoże mnie – powiedziała cicho.

Wyszłyśmy razem ze sklepu. Było zimno, wiatr szarpał reklamówkami. Przez chwilę szłyśmy w milczeniu.

– Wie pani – zaczęła Zosia – ja też czasem nie mam do końca miesiąca. Ale jak człowiek widzi drugiego człowieka w potrzebie…

Poczułam łzy pod powiekami. Przez całą drogę do domu myślałam tylko o tym, jak bardzo jestem sama. Mój syn Michał mieszka w Gdańsku, dzwoni raz na dwa tygodnie. Córka Ania od lat za granicą – wysyła kartki na święta i czasem przelew na konto. Mąż zmarł pięć lat temu. Od tamtej pory każdy dzień wygląda podobnie: śniadanie, spacer do sklepu, kawa z sąsiadką Krysią (jeśli akurat nie boli ją kręgosłup), telewizor, książka, sen.

Kiedy wróciłam do mieszkania, usiadłam przy kuchennym stole i patrzyłam na zakupy. Chleb pachniał świeżością, ale ja czułam tylko gorycz porażki. Jak to się stało, że po tylu latach pracy – jako nauczycielka polskiego w liceum! – muszę liczyć każdy grosz? Emerytura ledwo starcza na rachunki i leki. O wyjściu do kina czy teatrze mogę tylko pomarzyć.

Wieczorem zadzwoniła Krysia.

– I co tam u ciebie, Marysiu? – zapytała.

Opowiedziałam jej o sytuacji w sklepie. Słuchała uważnie.

– Wiesz… mnie też się to zdarzyło. Człowiek myśli, że tylko jemu brakuje… A potem okazuje się, że wszyscy mamy podobnie.

Rozmawiałyśmy długo o tym, jak bardzo zmieniło się życie po sześćdziesiątce. Kiedyś miałyśmy domy pełne ludzi – dzieci, wnuki, znajomi. Teraz coraz częściej czujemy się niewidzialne. W autobusie nikt nie ustępuje miejsca. W urzędzie patrzą na nas z pobłażaniem albo zniecierpliwieniem.

Następnego dnia postanowiłam odwiedzić Zosię i podziękować jej za pomoc. Przyniosłam kawałek ciasta drożdżowego i zaprosiłam ją na herbatę.

– Wie pani, Marysiu – powiedziała Zosia – my starsi musimy trzymać się razem. Bo kto nam pomoże, jak nie my sami?

Zaczęłyśmy spotykać się częściej. Dołączyła do nas Krysia i jeszcze kilka sąsiadek z bloku. Razem gotowałyśmy obiady, wymieniałyśmy się książkami i rozmawiałyśmy o wszystkim: o polityce, o zdrowiu, o dawnych czasach.

Ale samotność nie znika tak łatwo. Wieczorami nadal siadam przy oknie i patrzę na światła miasta. Czasem myślę o tym, jak bardzo brakuje mi bliskości rodziny. Michał dzwoni coraz rzadziej – zawsze zabiegany, zawsze zmęczony.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do niego sama.

– Cześć mamo! Co słychać? – usłyszałam jego głos.

– Michał… chciałam ci tylko powiedzieć, że czasem jest mi bardzo ciężko…

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Mamo… przepraszam… Nie wiedziałem…

Nie chciałam go obarczać swoimi problemami, ale poczułam ulgę. Może czasem trzeba powiedzieć głośno o swojej samotności?

Od tamtej pory Michał dzwoni częściej. Czasem przyjeżdża na weekend z wnuczką Hanią. Ania też zaczęła pisać częściej maile.

Ale wiem jedno: żaden telefon ani list nie zastąpi prawdziwej obecności drugiego człowieka.

Często wracam myślami do tamtej sytuacji w Biedronce. Do tego uczucia bezradności i wstydu. I do cichej solidarności Zosi.

Czy naprawdę musimy czekać na cudzą pomoc, żeby poczuć się zauważeni? Czy nie moglibyśmy być dla siebie bardziej uważni – nie tylko od święta?