Jak jedno zdanie lekarza rozbiło nasze małżeństwo – i uratowało mi życie
– Pani Anno, jeśli nie zacznie pani natychmiast leczenia, za dwa lata może pani nie żyć – powiedział lekarz, patrząc mi prosto w oczy. W gabinecie pachniało kawą i lekko stęchłym papierem. Siedziałam na brzegu krzesła, ściskając w dłoniach torebkę. Słowa lekarza rozbiły się o moją głowę jak kamienie. Przez chwilę miałam wrażenie, że to nie do mnie. Że to jakaś inna Anna, nie ta, która jeszcze wczoraj z mężem, Piotrem, śmiała się przy stole, zajadając pierogi z mięsem i popijając czerwonym winem.
Wyszłam z przychodni jak we śnie. Telefon zadzwonił niemal od razu. Piotr.
– I co? – zapytał bez zbędnych powitań.
– Musimy porozmawiać – odpowiedziałam cicho.
W domu czekał na mnie zapach pieczonego chleba. Piotr zawsze piekł chleb w soboty. To był nasz rytuał – on zagniatał ciasto, ja przygotowywałam pasty i sałatki. Zawsze powtarzał, że jedzenie to nasz język miłości. Ale ja już wiedziałam, że dla mnie to coś więcej – to ucieczka, pocieszenie, sposób na radzenie sobie z lękiem i samotnością.
Usiedliśmy przy stole. Piotr nalał mi herbaty.
– Co powiedział lekarz?
– Że muszę się leczyć. Mam uzależnienie od jedzenia. Jeśli nic nie zrobię… – głos mi się załamał.
Piotr spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Przesadzasz. Każdy lubi dobrze zjeść. Przecież nie jesteś alkoholiczką ani narkomanką.
– To nie tak… To jest choroba. Potrzebuję pomocy.
– Przecież jesteśmy szczęśliwi! – podniósł głos. – Nasze kolacje, te wszystkie wspólne gotowania… Chcesz to wszystko wyrzucić?
Poczułam się winna. Jakbym zdradzała nie tylko jego, ale i samą siebie. Przez kolejne dni Piotr udawał, że nic się nie stało. Nadal piekł chleb, smażył naleśniki, kupował moje ulubione ciastka. A ja coraz częściej zamykałam się w łazience i płakałam po cichu.
Zaczęłam chodzić na terapię. Najpierw sama, potem w grupie wsparcia. Tam usłyszałam historie kobiet takich jak ja – nauczycielek, pielęgniarek, matek trójki dzieci. Wszystkie mówiły o pustce, którą próbowały zapełnić jedzeniem. Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama.
Piotr nie chciał słyszeć o terapii.
– Po co ci to? Przecież masz mnie! – powtarzał.
Ale ja już wiedziałam, że muszę wybrać siebie.
Pewnego wieczoru wróciłam do domu późno. Piotr siedział w kuchni przy pustym stole.
– Gdzie byłaś?
– Na spotkaniu grupy wsparcia.
– Znowu? Zaczynasz mnie zostawiać dla obcych ludzi?
– To nie są obcy ludzie. Oni mnie rozumieją.
– A ja? Ja cię nie rozumiem?
Milczałam długo. W końcu powiedziałam:
– Nie rozumiesz. I chyba nigdy nie chciałeś zrozumieć.
Następnego dnia Piotr spakował się i pojechał do matki. Zostawił mi kartkę: „Nie poznaję cię już”.
Przez pierwsze tygodnie czułam się jak wrak człowieka. Chodziłam po pustym mieszkaniu i słyszałam echo własnych kroków. Czasem miałam ochotę rzucić wszystko i zadzwonić do Piotra, błagać go o powrót do dawnego życia – do wspólnych kolacji, do zapachu chleba i ciepła jego ramion.
Ale potem przypominałam sobie słowa lekarza: „Za dwa lata może pani nie żyć”.
Zaczęłam uczyć się żyć na nowo. Każdego dnia walczyłam ze sobą – z pokusą podjadania, z samotnością, z żalem po stracie męża i dawnego życia. Terapia była trudna, czasem upokarzająca. Musiałam przyznać się przed sobą do rzeczy, o których nigdy nikomu nie mówiłam – o tym, jak w dzieciństwie matka nagradzała mnie słodyczami za dobre oceny; jak w liceum ukrywałam się w łazience z paczką chipsów po kłótni z ojcem; jak po śmierci babci potrafiłam zjeść całą blachę sernika na raz.
Moja rodzina nie rozumiała mojej decyzji.
– Przesadzasz – mówiła mama przez telefon. – Każdy czasem je za dużo.
Siostra przestała się odzywać po tym, jak odmówiłam wspólnej kolacji u niej w domu.
Czułam się coraz bardziej samotna, ale jednocześnie coraz silniejsza. Każdy dzień bez napadu objadania był małym zwycięstwem.
Po kilku miesiącach Piotr zadzwonił.
– Może byśmy spróbowali jeszcze raz? – zapytał cicho.
– Nie mogę – odpowiedziałam ze łzami w oczach. – Muszę najpierw nauczyć się żyć sama ze sobą.
Dziś mija rok od tamtej wizyty u lekarza. Nadal chodzę na terapię. Nadal tęsknię za Piotrem i naszym wspólnym gotowaniem. Ale wiem już, że moje życie należy do mnie – nie do uzależnienia, nie do oczekiwań innych ludzi.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy warto było wszystko stracić dla tej jednej szansy na nowe życie? Czy ktoś z was też musiał wybrać siebie kosztem miłości?