Po 27 latach małżeństwa zostawił mnie dla koleżanki z pracy. Najgorsze było to, że znałam ją od lat…
O 7:15 rano usłyszałam odgłos zamykanego kufra. Przez chwilę myślałam, że śnię. Przecież to środek tygodnia, a Andrzej nigdy nie wyjeżdżał służbowo bez wcześniejszego uprzedzenia. Zaspana wyszłam z sypialni, poprawiając szlafrok. W przedpokoju zobaczyłam go w kurtce, z walizką w ręku. Twarz miał napiętą, jakby od tygodni ćwiczył w lustrze to, co zaraz powie.
– Wyprowadzam się – rzucił, nawet na mnie nie patrząc.
Zamarłam. Przez sekundę miałam nadzieję, że to jakiś głupi żart. – Co ty mówisz? – wyszeptałam, czując jak serce wali mi w piersi.
– Wyprowadzam się – powtórzył twardo. – Do Ewy.
Ewa. Imię uderzyło mnie jak policzek. Ewa, z którą przez lata piłyśmy kawę po pracy, z którą dzieliłam się plotkami i przepisami na sernik. Ewa, która zawsze mówiła, że zazdrości mi Andrzeja, bo taki spokojny, taki rodzinny. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– Ty żartujesz…? – głos mi się załamał.
Andrzej spojrzał na mnie pierwszy raz tego ranka. W jego oczach zobaczyłam coś obcego – determinację pomieszaną z lękiem. – Przepraszam, Haniu. Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Dla nas wszystkich? Chciałam krzyczeć, rzucić się na niego z pięściami, ale stałam jak sparaliżowana. W głowie przewijały mi się obrazy: nasz ślub w kościele na Grochowie, narodziny Kasi i Michała, wspólne wakacje nad morzem, śmiech przy stole wigilijnym. Wszystko to nagle wydało mi się kłamstwem.
– Od kiedy? – zapytałam cicho.
– Od roku… Może dłużej – odpowiedział i spuścił wzrok.
Poczułam mdłości. Rok. Przez rok żyłam w kłamstwie, przez rok patrzyłam Ewie w oczy i nie widziałam niczego podejrzanego. Czy byłam aż tak ślepa?
Andrzej wyszedł bez słowa. Usłyszałam trzask drzwi i ciszę, która nagle stała się ogłuszająca. Usiadłam na podłodze w przedpokoju i zaczęłam płakać jak dziecko.
Przez kolejne dni funkcjonowałam jak automat. Dzwoniła Kasia – „Mamo, co się dzieje? Tata nie odbiera telefonu.” Michał przyjechał wieczorem i bez słowa przytulił mnie w kuchni. „Nie płacz, mamo” – szeptał, ale sam miał łzy w oczach.
Najgorsze były wieczory. Siadałam na kanapie i patrzyłam na puste miejsce po Andrzeju. Próbowałam przypomnieć sobie momenty, kiedy coś mogło pójść nie tak. Może wtedy, gdy coraz częściej zostawał dłużej w pracy? Może wtedy, gdy Ewa zaczęła częściej do nas wpadać „przypadkiem”? Czy naprawdę byłam aż tak naiwna?
Po tygodniu zadzwoniła Ewa.
– Haniu… Musimy porozmawiać – jej głos był cichy, niemal błagalny.
– Nie mamy o czym – odpowiedziałam zimno.
– Proszę…
Zgodziłam się spotkać tylko dlatego, że chciałam spojrzeć jej w oczy i zapytać: dlaczego? Spotkałyśmy się w kawiarni na rogu. Ewa wyglądała na starszą o dziesięć lat – podkrążone oczy, drżące dłonie.
– Nie chciałam tego… – zaczęła.
– Ale zrobiłaś – przerwałam jej ostro.
– Andrzej był nieszczęśliwy…
Zaśmiałam się gorzko. – A ja byłam szczęśliwa? Myślisz, że przez 27 lat wszystko było idealnie? Ale się nie zdradza! Nie zabiera się męża przyjaciółce!
Ewa spuściła głowę. – Zakochałam się… Nie planowałam tego…
Wyszłam stamtąd trzęsąc się ze złości i upokorzenia. Przez kolejne tygodnie unikałam ludzi. W sklepie sąsiadka patrzyła na mnie ze współczuciem, koleżanki z pracy szeptały za plecami. Czułam się jak bohaterka taniego serialu.
Najtrudniej było rozmawiać z dziećmi. Kasia była wściekła na ojca, Michał próbował go tłumaczyć („Może tata też miał swoje powody…”), ale widziałam po nim, że jest zagubiony.
W końcu przyszedł dzień, kiedy Andrzej zadzwonił.
– Musimy porozmawiać o podziale majątku…
Zimny głos urzędnika. Przez 27 lat dzieliliśmy wszystko: radości, smutki, kredyty i marzenia. Teraz mieliśmy dzielić mieszkanie i oszczędności.
Spotkaliśmy się u notariusza. Andrzej był spięty, unikał mojego wzroku. Podpisałam papiery drżącą ręką. Po wszystkim wyszliśmy razem na ulicę.
– Haniu…
– Nie mów nic – przerwałam mu. – Już wszystko powiedziałeś.
Od tamtej pory minęły trzy miesiące. Powoli uczę się żyć sama. Odkrywam rzeczy, których wcześniej nie zauważałam: smak porannej kawy wypitej w ciszy, zapach świeżo wypranej pościeli, śmiech wnuczki przez telefon.
Czasem łapię się na tym, że tęsknię za Andrzejem – za tym dawnym Andrzejem sprzed lat, nie tym obcym człowiekiem z walizką w ręku. Czasem myślę o Ewie i zastanawiam się, czy jest szczęśliwa.
Najbardziej jednak boli mnie to, że przez tyle lat wierzyłam w coś, co okazało się iluzją. Czy można jeszcze zaufać drugiemu człowiekowi? Czy po takim upokorzeniu można jeszcze uwierzyć w siebie?
Może ktoś z was też przeżył coś podobnego? Jak sobie poradziliście? Czy czas naprawdę leczy rany?