Z miłości do jedzenia do walki o życie: Jak wspólna pasja prawie nas zniszczyła

— Znowu zamówiłaś pizzę? — głos Michała odbił się echem w ciasnej kuchni naszego mieszkania na Pradze. Stałam przy blacie, rozpakowując karton z gorącym, tłustym ciastem, a zapach oregano i roztopionego sera był jak narkotyk. — Przecież mieliśmy gotować razem — dodał ciszej, niemal szeptem, jakby bał się, że sąsiedzi usłyszą nasze kłótnie.

Spojrzałam na niego z wyrzutem. — Miałeś wrócić wcześniej. Byłam głodna. Poza tym… to tylko pizza, Michał.

Wiedziałam, że to nie tylko pizza. Tak samo jak on wiedział, że nie chodzi o gotowanie. Nasza miłość zaczęła się od jedzenia. Poznaliśmy się na warsztatach kulinarnych u Magdy Gessler — ja robiłam pierogi ruskie, on smażył schabowego. Od razu poczuliśmy chemię. Potrafiliśmy godzinami rozmawiać o smakach dzieciństwa, o babcinej zupie ogórkowej i najlepszych pączkach w Warszawie. Każdy weekend spędzaliśmy na odkrywaniu nowych knajpek, a wieczory kończyliśmy gotując razem — makaron z sosem śmietanowym, domowe burgery, serniki na zimno.

Ale z czasem coś się zmieniło. Jedzenie przestało być celebracją, a stało się ucieczką. Po trudnym dniu w pracy Michał przynosił do domu paczkę pączków z Bliklego i czekoladę Wedla. Ja zamawiałam sushi na dowóz albo piekłam ciasto „na poprawę humoru”. Zamiast rozmawiać o problemach, uciekaliśmy w smaki i kalorie.

— Może powinniśmy przestać? — zaproponowałam kiedyś nieśmiało, widząc jak Michał łapie zadyszkę po wejściu na drugie piętro.

— Przecież to tylko faza — machnął ręką. — Każdy ma gorszy okres.

Ale faza trwała miesiącami. Przytyliśmy oboje po kilkanaście kilo. Ja zaczęłam ukrywać przed nim słodycze w szafce nad lodówką, on chował chipsy pod łóżkiem. Nasze randki zamieniły się w maratony jedzenia przed Netflixem. Przestaliśmy wychodzić z domu. Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: kto zjadł ostatni kawałek sernika, kto nie wyrzucił opakowania po lodach.

Najgorsze przyszło w święta Bożego Narodzenia. Po wigilii u mojej mamy wróciliśmy do domu i Michał nagle osunął się na podłogę w przedpokoju. Zbladł, zaczął ciężko oddychać. Zadzwoniłam po karetkę, ręce mi się trzęsły tak bardzo, że ledwo trafiłam w klawisze telefonu.

W szpitalu lekarz spojrzał na nas surowo. — Panie Michale, ma pan początki cukrzycy typu 2 i bardzo wysokie ciśnienie. Jeśli nie zmieni pan stylu życia, może być naprawdę źle.

Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Michał milczał przez całą drogę do domu. W nocy nie spałam ani minuty. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo zawiodłam siebie i jego. Przecież miałam być wsparciem, a stałam się wspólniczką w uzależnieniu.

Następnego dnia usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Stare krzesła skrzypiały pod naszym ciężarem.

— Musimy coś zmienić — powiedziałam cicho.

Michał spuścił wzrok. — Boję się, że nie dam rady.

— Spróbujmy razem — poprosiłam. — Chociaż raz nie uciekajmy od problemów do jedzenia.

To był początek naszej walki. Zaczęliśmy od małych kroków: zamieniliśmy białe pieczywo na pełnoziarniste, słodkie napoje na wodę z cytryną. Wieczorami zamiast gotować kolejne kaloryczne dania, wychodziliśmy na spacery po Saskiej Kępie. Było trudno — tęskniłam za smakiem czekolady, Michał za pizzą z podwójnym serem.

Najtrudniejsze były weekendy u rodziny. Mama patrzyła na mnie podejrzliwie, gdy odmawiałam dokładki pierogów:

— Co ty dziecko, chora jesteś? Nie smakuje ci?

— Mamo, po prostu muszę uważać — tłumaczyłam się nerwowo.

— Przesadzasz! Życie jest za krótkie na dietę!

Czułam się niezrozumiana i samotna nawet wśród najbliższych. Michał miał podobnie — jego ojciec żartował przy stole:

— Synu, co to za facet bez brzucha?

Ale trzymaliśmy się razem. Były chwile zwątpienia: raz Michał wrócił do domu z paczką pączków i płakał jak dziecko, bo nie potrafił ich nie zjeść. Innym razem ja ukradkiem wyjadałam nutellę łyżką prosto ze słoika i potem miałam do siebie obrzydzenie.

Pomogła nam terapia u psychodietetyka. Dowiedzieliśmy się, że nasze uzależnienie od jedzenia to nie tylko słaba wola — to sposób radzenia sobie ze stresem i emocjami. Uczyliśmy się mówić o swoich lękach zamiast je zagryzać.

Po roku byliśmy inni: szczuplejsi o kilkanaście kilo, ale przede wszystkim silniejsi psychicznie. Nasz związek przeszedł próbę ognia — czasem myślę, że gdyby nie ta walka, już by nas nie było.

Dziś potrafimy cieszyć się jedzeniem bez poczucia winy i bez przesady. Gotujemy razem zdrowe rzeczy: sałatki z kaszą gryczaną, pieczone warzywa, domowe hummusy. Czasem pozwalamy sobie na pizzę czy lody — ale już nie uciekamy w jedzenie przed problemami.

Często wracam myślami do tamtej nocy w szpitalu i pytam siebie: ile jeszcze par niszczy się przez wspólne uzależnienia? Czy naprawdę trzeba dotknąć dna, żeby zacząć walczyć o siebie i bliskich?