Złapana w pułapkę własnej dobroci: Jak pomaganie synowi i synowej obróciło się przeciwko mnie

– Mamo, musisz zrozumieć, że mamy teraz swoje życie! – krzyknął Michał, trzaskając drzwiami mojego mieszkania. Stałam w przedpokoju, z rękami drżącymi od emocji, i patrzyłam na zamknięte drzwi, za którymi zniknął mój jedyny syn. W głowie dudniły mi jego słowa, a serce ściskał żal. Jak to się stało, że wszystko, co robiłam z miłości, obróciło się przeciwko mnie?

Michał był moim oczkiem w głowie od dnia narodzin. Wychowywałam go sama – mąż odszedł, gdy Michał miał zaledwie cztery lata. Pracowałam na dwa etaty, żeby niczego mu nie brakowało. Zasypiałam przy jego łóżku, kiedy miał gorączkę, a kiedy pierwszy raz wrócił do domu pijany jako nastolatek, całą noc czuwałam przy drzwiach, bojąc się, że coś mu się stanie. Każda siwa nitka na mojej głowie to wspomnienie o nim.

Kiedy poznał Kasię na studiach, byłam szczęśliwa. Widziałam, jak bardzo ją kocha i jak bardzo ona kocha jego. Przyjęłam ją do rodziny jak własną córkę. Pomagałam im finansowo – opłaciłam zaliczkę na ich pierwsze mieszkanie, kupiłam im pralkę i lodówkę. Kiedy urodziła się ich córeczka Zosia, rzuciłam pracę i zajęłam się wnuczką, żeby Kasia mogła wrócić do pracy.

Przez kilka lat byłam szczęśliwa. Czułam się potrzebna. Każdego dnia gotowałam dla nich obiady, odbierałam Zosię z przedszkola, sprzątałam mieszkanie młodych, kiedy byli w pracy. Nie narzekałam – przecież robiłam to z miłości.

Ale pewnego dnia poczułam się zmęczona. Zaczęły boleć mnie plecy, coraz trudniej było mi wstawać rano. Zosia poszła do szkoły i już nie potrzebowała mnie tak bardzo. Michał i Kasia coraz częściej wychodzili wieczorami ze znajomymi albo wyjeżdżali na weekendy – zostawiając mi pod opieką wnuczkę i psa.

Zaczęło mi brakować własnego życia. Przypomniałam sobie o dawnych marzeniach – chciałam nauczyć się malować, zapisać na jogę, pojechać nad morze sama. Kiedy powiedziałam Kasi, że w tym roku nie będę mogła codziennie odbierać Zosi ze szkoły, bo zapisałam się na kurs malarstwa, spojrzała na mnie jak na wariatkę.

– Ale jak to? – zapytała z niedowierzaniem. – Przecież zawsze to robiłaś! My nie mamy nikogo innego!

– Kasiu, ja też mam prawo do swojego życia – odpowiedziałam cicho.

Od tego dnia wszystko się zmieniło. Michał zaczął być dla mnie chłodny. Coraz rzadziej dzwonił, a kiedy już rozmawialiśmy, czułam w jego głosie rozczarowanie i żal. Kasia przestała wpadać na kawę. Zosia zaczęła mówić do mnie „babciu”, a nie „babciu kochana”.

Pewnego wieczoru Michał przyszedł do mnie sam. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i patrzył na mnie długo w milczeniu.

– Mamo… – zaczął w końcu – myślałem, że zawsze będziesz dla nas…

– Michałku – przerwałam mu łamiącym się głosem – ja całe życie byłam tylko dla ciebie. Ale teraz… teraz czuję się pusta. Chcę mieć coś swojego.

– Ale my cię potrzebujemy! – wybuchnął nagle. – Kasia jest wykończona w pracy! Ja też mam mnóstwo obowiązków! Nie możesz nas teraz zostawić!

– Nie zostawiam was… Po prostu chcę mieć trochę czasu dla siebie…

Wybiegł wtedy z mieszkania bez słowa pożegnania.

Od tamtej pory minęły dwa miesiące. Michał i Kasia radzą sobie sami – musieli zatrudnić opiekunkę do Zosi i zamówić catering obiadowy. Ja chodzę na jogę trzy razy w tygodniu i maluję obrazy w domu kultury. Czasem czuję się winna – zwłaszcza kiedy widzę smutne oczy Zosi albo słyszę w głosie Michała rozczarowanie.

Ale czy naprawdę jestem egoistką? Czy matka ma prawo żyć dla siebie? Czy poświęcenie dla rodziny musi oznaczać rezygnację z własnych marzeń?

Czasem siedzę wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę wtedy: „Czy gdybym jeszcze raz mogła przeżyć swoje życie, zrobiłabym coś inaczej? Czy można być dobrą matką i jednocześnie nie zatracić siebie?”

A wy… co o tym myślicie? Czy matka ma prawo powiedzieć: dość? Czy powinnam była nadal poświęcać wszystko dla syna i jego rodziny?