„Kiedy moja córka wybrała biednego Janka, byłam przeciwna. Nie wiedziałam, co los dla nas szykuje”

— Mamo, kocham go. I nic tego nie zmieni — głos Zosi drżał, ale w jej oczach widziałam upór, którego nie znałam. Stała przede mną w kuchni, z dłońmi zaciśniętymi na kubku herbaty. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jakby cały świat walił mi się na głowę.

— Zosiu, proszę cię… — zaczęłam, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. — Przecież on nie ma nic. Ani pracy, ani mieszkania. Jak ty to sobie wyobrażasz?

— Mamo, Janek jest dobrym człowiekiem. Pracuje dorywczo, stara się. To nie jego wina, że nie miał tyle szczęścia co inni.

Westchnęłam ciężko. Od lat marzyłam, że Zosia pozna kogoś z „dobrego domu”, może syna znajomych z pracy albo kogoś z rodziny sąsiadów. Kogoś, kto zapewni jej stabilizację i bezpieczeństwo. Po śmierci męża sama musiałam walczyć o każdy grosz i nie chciałam, by ona musiała przechodzić przez to samo.

Ale Zosia była uparta. Spotykała się z Jankiem od ponad roku, a ja z każdym miesiącem coraz bardziej czułam, jak tracę nad nią kontrolę. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, nawet grozić — nic nie działało.

Pamiętam dzień, kiedy przyprowadziła go do domu na obiad. Janek był cichy, grzeczny, ale cały czas czułam jego niepewność. Siedział sztywno przy stole, odpowiadał na pytania zdawkowo. Widziałam, że się stara, ale nie mogłam się przemóc.

— Czym się zajmujesz? — zapytałam chłodno.

— Pracuję na budowie… czasem pomagam w warsztacie wujka — odpowiedział cicho.

— A jakie masz plany na przyszłość?

Zawahał się.

— Chciałbym kiedyś otworzyć własny warsztat samochodowy… Ale na razie muszę odkładać pieniądze.

Prychnęłam pod nosem. Własny warsztat… Marzenia biedaka.

Po obiedzie Zosia przyszła do mnie do kuchni.

— Mamo, dlaczego jesteś dla niego taka ostra?

— Bo chcę cię chronić! — wybuchłam. — Nie rozumiesz? On cię pociągnie na dno!

Zosia wybiegła z płaczem z domu. Przez kilka dni nie odzywała się do mnie wcale. Bolało mnie to bardziej niż chciałam przyznać.

Czas mijał. Zosia coraz częściej nocowała u Janka. W końcu pewnego wieczoru przyszła do mnie i powiedziała:

— Mamo… Zaręczyliśmy się.

Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.

— Nie zgadzam się na to! — krzyknęłam. — Jeśli wyjdziesz za niego, możesz zapomnieć o moim wsparciu!

Zosia spojrzała na mnie ze łzami w oczach.

— Kocham cię, mamo. Ale kocham też Janka. I nie mogę żyć wbrew sobie.

Wyszła. Przez kolejne tygodnie żyłyśmy jak obce osoby. Widziałam ją tylko przelotem — spieszącą się do pracy albo do Janka. W domu panowała cisza i pustka.

W dniu ślubu nie poszłam do kościoła. Siedziałam sama w kuchni i płakałam. Czułam się zdradzona i opuszczona.

Minęły miesiące. Zosia rzadko dzwoniła. Słyszałam od sąsiadki, że Janek dostał stałą pracę w warsztacie i wynajęli małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Podobno byli szczęśliwi.

Pewnego dnia zadzwonił telefon.

— Mamo… Potrzebuję cię — głos Zosi był cichy i drżący.

Serce mi zamarło.

— Co się stało?

— Janek miał wypadek w pracy… Jest w szpitalu. Boję się…

Nie zastanawiałam się ani chwili. Wsiadłam w autobus i pojechałam do szpitala. Zosia siedziała na korytarzu blada jak ściana. Gdy mnie zobaczyła, rzuciła mi się w ramiona i rozpłakała.

Janek leżał nieprzytomny przez kilka dni. Byłam przy Zosi cały czas — gotowałam jej jedzenie, tuliłam ją do snu, rozmawiałam z lekarzami. Po raz pierwszy od dawna czułam się jej potrzebna.

Janek powoli wracał do zdrowia. Gdy w końcu otworzył oczy i zobaczył mnie przy łóżku, uśmiechnął się słabo.

— Dziękuję pani… za wszystko — wyszeptał.

Patrzyłam na niego i po raz pierwszy zobaczyłam w nim człowieka — nie biedaka bez perspektyw, ale kogoś, kto kocha moją córkę i dla niej jest gotów walczyć o życie.

Po powrocie Janka do domu zaczęliśmy spotykać się częściej. Zapraszali mnie na obiady, rozmawialiśmy godzinami o wszystkim i o niczym. Zobaczyłam ich szczęście — skromne, ale prawdziwe.

Któregoś dnia Zosia powiedziała:

— Mamo… Dziękuję ci, że byłaś przy mnie wtedy w szpitalu. Wiem, że nie było ci łatwo zaakceptować Janka…

Przytuliłam ją mocno.

— Chciałam dla ciebie wszystkiego co najlepsze… Ale chyba zapomniałam zapytać cię, co to dla ciebie znaczy.

Zrozumiałam wtedy, że moje wyobrażenia o szczęściu nie muszą być jej wyobrażeniami. Że czasem trzeba pozwolić dzieciom popełniać własne błędy — albo odnaleźć własne szczęście tam, gdzie my byśmy go nie szukali.

Dziś jestem dumna z mojej córki i jej wyboru. Janek otworzył własny mały warsztat — ciężką pracą i uporem zdobył to, o czym marzył. Są szczęśliwi i kochają się naprawdę.

Często myślę o tym wszystkim i pytam siebie: ile razy nasze lęki odbierają nam szansę na prawdziwe szczęście? Czy potrafimy zaufać naszym dzieciom — nawet jeśli ich wybory są inne niż nasze marzenia?