„Mamo, czemu nie możesz dać więcej?” – Wyznanie emerytowanej nauczycielki o wstydzie córki i rodzinnych nieporozumieniach

– Mamo, proszę cię, nie przynoś już nic na święta. – Głos Marty drżał, choć starała się brzmieć stanowczo. Na stole stał mój własnoręcznie upieczony sernik, ten sam, który piekłam co roku od kiedy pamiętam. Teraz jednak patrzyła na niego tak, jakby był czymś wstydliwym.

Nie rozumiałam. Albo raczej nie chciałam zrozumieć. Serce ścisnęło mi się w piersi, gdy spojrzała na mnie tym wzrokiem, którego zawsze się bałam: pełnym zawodu i zażenowania. Nie przez ciasto. Przeze mnie.

– Wiesz, mamo, rodzice Pawła… oni zawsze przynoszą takie piękne prezenty. Wszyscy zachwycali się tymi drogimi winami i elegancko zapakowanymi słodyczami. – Marta nerwowo bawiła się telefonem. – Nie chcę, żeby patrzyli na ciebie jak na…

Jak na co? Na biedaczkę? Kogoś, kto nie pasuje do ich świata? Przez chwilę zabrakło mi tchu. Słowa ugrzęzły mi w gardle.

– Marto, daję to, co mam. Swoją miłość, czas…

– Wiem, mamo! – przerwała mi zniecierpliwiona. – Ale to nie to samo. Mama Pawła zawsze daje nam pieniądze albo kupuje coś dużego dzieciom. Ty…

Ja? Ja jestem tylko emerytowaną nauczycielką, która całe życie uczyła cudze dzieci, a własnemu dziecku nie mogła dać wszystkiego. Moja emerytura ledwo starcza na rachunki i jedzenie. Każdego miesiąca liczę każdy grosz, żeby jakoś przeżyć. Ale tego nigdy Marcie nie mówiłam. Zawsze starałam się być silna.

Tej nocy prawie nie zmrużyłam oka. Wpatrywałam się w sufit i wciąż słyszałam jej głos: „Nie przynoś już nic.” Czy naprawdę tyle jest warte matczyne uczucie? Jeśli nie masz pieniędzy, to już się nie liczysz?

Następnego ranka zadzwoniła do mnie Basia, dawna koleżanka z pracy.

– Wszystko w porządku? Wyglądałaś wczoraj na przygnębioną w sklepie.

Opowiedziałam jej wszystko. Basia milczała przez chwilę.

– Wiesz, Haniu – powiedziała w końcu – mój syn też ciągle patrzy na to, kto co daje wnukom. Jakby tylko to się liczyło. Ale uwierz mi, kiedyś zrozumieją, że szczęścia nie mierzy się pieniędzmi.

Ale kiedy? I co mam robić do tego czasu?

Na kolejną rodzinną niedzielę poszłam z pustymi rękami. Czułam się jak intruz. Mama Pawła już czekała w drzwiach z ogromną torbą prezentów.

– Haniu kochana! – uściskała mnie zbyt mocno. – Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tych drobiazgów? U nas to już tradycja.

Marta spojrzała na mnie z ulgą. Jakby wreszcie wszystko było na swoim miejscu.

Przy stole prawie się nie odzywałam. Patrzyłam tylko: jak śmieją się razem, jak ojciec Pawła opowiada o nowym apartamencie nad morzem, jak jego żona wylicza kolejne zabawki dla wnuków. Ja siedziałam cicho i walczyłam ze łzami.

W drodze do domu Marta podeszła do mnie.

– Mamo… przepraszam cię! Nie chciałam cię zranić.

– Wiem – wyszeptałam. – Ale boli.

– Kocham cię! – powiedziała cicho.

– Ja ciebie też… ale czasem czuję się tak, jakby nie było już dla mnie miejsca w twoim życiu.

Marta stała bez słowa. Potem mnie objęła.

W domu usiadłam w starym fotelu i wyjęłam zdjęcie sprzed lat: Marta była jeszcze małą dziewczynką, siedziała mi na kolanach i śmiała się do rozpuku. Wtedy wystarczał jej uścisk i bajka na dobranoc. Teraz liczy się tylko to, kto co przyniesie.

Gdzie popełniłam błąd? Dlaczego dla wszystkich ważniejsze stały się pieniądze i pozory? Czy nadejdzie jeszcze dzień, gdy wystarczy nam sama bliskość?

A wy? Myślicie, że dziś w Polsce naprawdę wszystko mierzy się pieniędzmi? Czy jest jeszcze szansa, byśmy znów byli dla siebie najważniejsi?