Mój mąż dał mi tylko 400 zł na święta – więc nauczyłam go lekcji, której nie zapomni

– 400 zł? – powtórzyłam, patrząc na Tomka, jakby właśnie powiedział, że zamierza wyjechać na święta do Egiptu, zostawiając mnie z dziećmi i karpiem w wannie.

– Magda, przecież wiesz, jak jest. Inflacja, kredyt, dzieci… – wzruszył ramionami i odwrócił wzrok, jakby miał nadzieję, że nie zauważę jego nerwowego drapania się po karku.

W głowie miałam mętlik. Przecież to nie jest pierwszy raz, kiedy Tomek traktuje domowe wydatki jakby to była gra w monopoly. Ale 400 zł na całe święta? Na prezenty dla trójki dzieci, wigilię, choinkę, opłatek, nawet na głupie mandarynki? Poczułam, jak narasta we mnie złość – nie ta cicha, która każe mi zacisnąć zęby i robić swoje, ale ta gorąca, która sprawia, że ręce zaczynają mi drżeć.

– Tomek, czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje świąteczna kolacja? – zapytałam cicho, żeby dzieci nie usłyszały. – Czy ty wiesz, ile kosztuje prezent dla Zosi? Albo dla Kuby? Nawet dla ciebie?

– Magda, nie przesadzaj. Zawsze jakoś dawałaś radę – odpowiedział zniecierpliwiony. – Poza tym… może w tym roku po prostu zrobimy skromniej?

Skromniej. To słowo dźwięczało mi w uszach jeszcze długo po tym, jak Tomek wyszedł do pracy. Skromniej. Jakby święta były tylko kolejnym dniem do odhaczenia. Jakby magia Bożego Narodzenia była luksusem, na który nas nie stać.

Przez kolejne dni chodziłam jak struta. Dzieci pytały o prezenty, o choinkę, o pierniczki. Zosia marzyła o nowej lalce, Kuba o klockach Lego, a mały Staś – o samochodziku na baterie. Każde ich pytanie wbijało mi kolejną szpilkę w serce.

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole z kartką i długopisem. Zaczęłam liczyć: karp – 60 zł, mak – 30 zł, mąka, jajka, cukier – 40 zł… Prezenty? Nawet najskromniejsze to minimum 50 zł na dziecko. Choinka? Nawet ta z marketu to wydatek rzędu 80 zł. Z każdą kolejną pozycją na liście czułam coraz większą bezsilność.

Wtedy przyszła mi do głowy myśl: a może powinnam zrobić dokładnie to, czego Tomek oczekuje? Skromne święta. Bez prezentów. Bez choinki. Bez kolacji wigilijnej. Może wtedy zrozumie?

Następnego dnia zaczęłam realizować swój plan. Dzieciom powiedziałam, że w tym roku święta będą inne – bardziej „duchowe”. Zosia popatrzyła na mnie wielkimi oczami:

– Mamo… ale czy Mikołaj o nas zapomniał?

Zacisnęłam usta.

– Nie kochanie. Po prostu… w tym roku musimy być razem i to jest najważniejsze.

Kuba próbował być dzielny:

– To może chociaż upieczemy pierniczki?

Spojrzałam na pustą szafkę i poczułam gulę w gardle.

– Może… zobaczymy.

Tomek wracał późno z pracy i nie zauważał zmian. Nie pytał o zakupy ani o przygotowania. Dopiero tydzień przed Wigilią zapytał:

– Magda, kiedy ubieramy choinkę?

– Nie będzie choinki – odpowiedziałam spokojnie.

Zamarł.

– Jak to?

– Nie stać nas. Dałeś mi 400 zł na wszystko. Wydałam już połowę na podstawowe zakupy spożywcze.

Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu.

– A prezenty?

– Nie będzie prezentów.

Zaczął się denerwować:

– Magda, przecież dzieci czekają na święta!

– Ja też czekałam. Ale nie da się wyczarować świąt za 400 zł.

Przez chwilę myślałam, że wybuchnie. Ale tylko zacisnął pięści i wyszedł do drugiego pokoju.

Dzieci były coraz bardziej smutne. Staś płakał wieczorami, bo „wszyscy w przedszkolu będą mieli prezenty”. Zosia przestała mówić o lalce. Kuba zamknął się w sobie.

W Wigilię usiedliśmy przy pustym stole. Była zupa grzybowa i ziemniaki – tyle udało mi się przygotować z tego, co zostało w lodówce. Dzieci patrzyły na mnie pytająco.

Tomek siedział naprzeciwko mnie i milczał.

Po kolacji poszliśmy do kościoła na pasterkę. W drodze powrotnej Tomek zatrzymał mnie na klatce schodowej.

– Magda… przepraszam – powiedział cicho. – Myślałem, że jakoś to będzie. Że dasz radę jak zawsze. Nie wiedziałem…

Popatrzyłam mu prosto w oczy:

– Właśnie dlatego musiałam ci pokazać, jak to wygląda naprawdę.

Przez następne dni Tomek był inny. Zaczął pomagać w domu, sam poszedł do sklepu po zakupy. Przyniósł dzieciom po małym upominku – drobiazgach kupionych za własne oszczędności z kieszeni.

Ale coś się zmieniło między nami. Zaufanie zostało nadszarpnięte. Dzieci długo jeszcze pytały, czy w przyszłym roku będą „prawdziwe” święta.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę trzeba było aż takiego szoku, żeby mój mąż zrozumiał? Czy można było to rozwiązać inaczej? A może każda rodzina musi przejść swoją własną lekcję pokory?

Czy wy też mieliście kiedyś poczucie, że wasza praca w domu jest niewidzialna? Jak sobie z tym radzicie?