Między bólem a nadzieją: Historia Kasi Kowalskiej z sali porodowej

– Dzień dobry, mamusie. Jak się macie? – Weszła do sali porodowej uśmiechnięta położna, młoda i zadbana, w białym fartuchu i sterylnym czepku. Podeszła do łóżka przy samej ścianie, gdzie leżałam, odwrócona plecami. – Kowalska, nie udawaj, że śpisz. Odwróć się na plecy, muszę sprawdzić, jak tam brzuch – powiedziała stanowczo. Niechętnie posłuchałam. Czułam się jak dziecko przyłapane na kłamstwie.

Byłam wyczerpana. Od kilku godzin walczyłam z bólem, który rozsadzał mnie od środka. W głowie miałam mętlik – czy to już? Czy dam radę? Czy wszystko będzie dobrze z moim synkiem? Mąż nie mógł być ze mną – „pandemiczne procedury”, powtarzano mi w kółko. Zostałam sama z własnym strachem i poczuciem winy, że nie potrafię być silna.

Położna sprawdziła brzuch, coś zanotowała w karcie i spojrzała na mnie z troską. – Kasia, musisz współpracować. Wiem, że boli, ale musisz mi ufać. – Jej głos był ciepły, ale stanowczy. Skinęłam głową, choć miałam ochotę krzyczeć. Zamiast tego łzy napłynęły mi do oczu.

Wtedy zadzwonił mój telefon. Na ekranie wyświetliło się „Mama”. Odebrałam drżącą ręką.
– Kasiu, jak się czujesz? – zapytała matka, a w jej głosie słyszałam napięcie.
– Nie wiem… Boli… Jestem sama…
– Dasz radę, córeczko. Ja też rodziłam sama. Tylko pamiętaj, żeby słuchać położnych.
– Mamo, ale ja się boję…
– Nie masz wyjścia. Teraz jesteś matką. Musisz być silna dla dziecka.

Rozłączyłam się i poczułam jeszcze większy ciężar na piersi. Zawsze byłam tą „silną Kasią”, która nie płacze i nie narzeka. Ale dziś miałam ochotę rzucić wszystko i uciec.

Obok mnie leżała inna kobieta – Ania. Słyszałam jej ciche szlochy przez cienką zasłonę. W pewnym momencie wyszeptała:
– Kasiu… też się boisz?
– Tak… bardzo – odpowiedziałam drżącym głosem.
– Ja nie mam nikogo… Nawet nie wiem, czy mąż zdąży przyjechać z delegacji…
Poczułam nagle dziwną solidarność. Dwie obce kobiety połączone bólem i strachem.

Kolejne godziny ciągnęły się w nieskończoność. Położne przychodziły i odchodziły, sprawdzały tętno dziecka, podawały kroplówki. Czułam się jak trybik w wielkiej maszynie szpitalnej rutyny.

W pewnym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i weszła moja teściowa – pani Halina. Zawsze była kobietą o stalowych nerwach i ostrym języku.
– No i co tu się dzieje? – rzuciła głośno, ignorując zakazy odwiedzin.
– Mamo, nie możesz tu być…
– Przestań! Ktoś musi tu pilnować porządku! – Spojrzała na położną z wyższością. – Moja synowa jest delikatna jak motylek, a wy ją tu męczycie!
Położna tylko przewróciła oczami i wyszła bez słowa.

Teściowa usiadła przy moim łóżku i zaczęła narzekać:
– Za moich czasów to kobiety rodziły w domu! Bez tych wszystkich maszyn! A ty tu jęczysz…
Zacisnęłam zęby. Zawsze czułam się przy niej gorsza – nigdy nie byłam wystarczająco dobra dla jej syna.
– Mamo, proszę…
– Co proszę? Jak urodzisz, to zobaczysz, co to znaczy prawdziwe życie! Teraz to tylko początek!

Wtedy poczułam silny skurcz. Zgięłam się w pół i zaczęłam krzyczeć. Teściowa zamilkła na chwilę.
– No już, już… Oddychaj głęboko…
Ale jej obecność tylko mnie denerwowała.

Po godzinie przyszła położna i stanowczo poprosiła teściową o opuszczenie sali.
– Pani Halino, proszę zostawić synową w spokoju. Ona musi się skoncentrować na porodzie.
Teściowa wyszła urażona.

Zostałam znów sama ze swoim bólem i myślami. Próbowałam przypomnieć sobie twarz męża – Michała. Przed oczami miałam naszą ostatnią kłótnię sprzed tygodnia:
– Kasia, nie przesadzaj! Wszystko będzie dobrze!
– Ty nic nie rozumiesz! Boję się!
– Przestań dramatyzować!

Czy naprawdę dramatyzowałam? Czy miałam prawo do strachu?

W końcu nadszedł moment kulminacyjny. Położne krzyczały: „Przyj! Jeszcze raz! Dasz radę!”
Czułam, jakby moje ciało rozrywało się na kawałki. W głowie miałam tylko jedną myśl: „Muszę to zrobić dla mojego syna!”

Po kilku minutach usłyszałam pierwszy płacz dziecka. Łzy popłynęły mi po policzkach – tym razem ze szczęścia i ulgi.
Położna położyła mi synka na piersi.
– Gratuluję, Kasiu. Jest zdrowy i silny.
Patrzyłam na maleńką twarz i czułam mieszaninę miłości i strachu przed przyszłością.

Po wszystkim zadzwonił Michał.
– Kochanie… już po wszystkim… Urodził się nasz syn…
W słuchawce usłyszałam łamiący się głos męża:
– Przepraszam, że mnie nie było… Kocham cię…

Leżałam w szpitalnym łóżku, tuląc synka do piersi. Wokół panowała cisza przerywana tylko cichym kwileniem noworodków. Myślałam o Ani za zasłoną, o mojej matce i teściowej, o wszystkich kobietach przechodzących przez ten sam ból i tę samą samotność.

Czy naprawdę musimy być zawsze silne? Czy mamy prawo do słabości? Może czasem warto pozwolić sobie na łzy i poprosić o pomoc? Co wy o tym myślicie?