Tamtej nocy wyrzuciłam syna i synową z domu – granica, której nie pozwoliłam przekroczyć
– Mamo, nie przesadzaj, to tylko kilka dni! – krzyczał Bartek, stojąc w przedpokoju z kurtką w ręku, a jego żona, Karolina, patrzyła na mnie z wyższością, jakby to ona była panią tego domu.
Nie wiem, skąd we mnie tyle siły. Może to było zmęczenie, a może po prostu poczułam, że już dłużej nie dam rady. Tydzień temu podjęłam decyzję, która zmieniła wszystko. Wyrzuciłam własnego syna i jego żonę z mieszkania, które przez lata było dla nich azylem. Dziś nie żałuję. Ale zanim do tego doszło, muszę wrócić do początku tej historii.
Sześć miesięcy temu Bartek i Karolina przyszli do mnie z prośbą o pomoc. Stracili mieszkanie – kredyt ich przerósł, a bank nie miał litości. Byłam wtedy pewna, że rodzina jest od tego, by się wspierać. Przyjęłam ich pod swój dach, oddałam im największy pokój i nawet pozwoliłam korzystać z mojej łazienki. Myślałam: „To tylko na chwilę, pomogę im stanąć na nogi”.
Na początku było dobrze. Karolina gotowała obiady, Bartek pomagał mi w ogrodzie. Ale z czasem zaczęło się coś zmieniać. Karolina coraz częściej komentowała moje zwyczaje: „Pani Aniu, może już czas wymienić te stare zasłony?”, „A może by tak kupić nową lodówkę? Ta ledwo zipie”. Bartek siedział cicho, jakby nie chciał się mieszać.
Zaczęli zapraszać znajomych bez pytania. Pewnej soboty wróciłam z pracy i zastałam w salonie pięć obcych osób. Śmiali się głośno, pili piwo i zostawili po sobie bałagan. Przemilczałam to wtedy, bo nie chciałam robić sceny przy gościach.
Ale najgorsze przyszło później. Karolina zaczęła traktować mnie jak intruza we własnym domu. Przestawiała rzeczy w kuchni, wyrzucała moje ulubione kubki („Bo są brzydkie i popękane!”), a nawet zmieniła hasło do Wi-Fi bez pytania. Gdy zwróciłam jej uwagę, usłyszałam: „To już nie te czasy, pani Aniu. Trzeba iść z duchem nowoczesności”.
Bartek? On tylko wzruszał ramionami. „Mamo, daj spokój, Karolina chce dobrze”. Ale ja czułam się coraz bardziej obco w swoim własnym domu.
Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Słyszałam śmiechy dochodzące z kuchni – kolejna impreza. Wstałam i zobaczyłam Karolinę z koleżankami, które wyjadały moje zapasy ze spiżarni. „Pani Aniu, przecież to tylko ogórki!” – rzuciła jedna z nich.
Wtedy poczułam, że coś we mnie pękło. Przez kolejne dni chodziłam jak cień. W pracy nie mogłam się skupić, w domu czułam się jak gość.
Aż przyszedł ten wieczór. Wróciłam zmęczona po dwunastogodzinnej zmianie w szpitalu (jestem pielęgniarką). W przedpokoju stały walizki – nie moje. Z salonu dochodziły głosy: „No to kiedy się wyprowadzi?” – pytała Karolina Bartka.
Weszłam do środka. Karolina spojrzała na mnie bez cienia skruchy:
– Pani Aniu, rozmawialiśmy z Bartkiem… Może lepiej będzie, jak pani znajdzie sobie coś mniejszego? My tu zostaniemy, a pani będzie miała spokój.
Zamarłam. To był mój dom! Mój świat! Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
– To wy się wyprowadzacie – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Bartek zerwał się z kanapy:
– Mamo! Przecież to bez sensu! Gdzie my pójdziemy?
– Nie wiem – odpowiedziałam drżącym głosem – ale tu już nie możecie zostać.
Karolina zaczęła krzyczeć:
– To jest chore! Po tym wszystkim, co dla pani zrobiłam!
Poczułam łzy pod powiekami, ale nie pozwoliłam im spłynąć.
– Oddajcie klucze – powiedziałam tylko.
Bartek patrzył na mnie długo. W końcu rzucił klucze na stół i wyszedł trzaskając drzwiami.
Przez całą noc siedziałam w kuchni i płakałam. Z jednej strony czułam ulgę – odzyskałam swój dom. Z drugiej strony miałam poczucie winy: czy jestem złą matką?
Od tygodnia nie mam kontaktu z Bartkiem. Cisza boli bardziej niż krzyk. Karolina napisała mi SMS-a: „Niech pani wie, że Bartek nigdy pani tego nie wybaczy”.
Ale czy naprawdę powinnam żałować? Czy matka ma obowiązek poświęcać siebie bez końca? Czy miłość do dziecka oznacza zgodę na wszystko?
Czasem patrzę na puste mieszkanie i pytam siebie: czy zrobiłam dobrze? Czy można kochać i jednocześnie powiedzieć „dość”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?