Niewygodna córka: Historia Leny, która chciała żyć po swojemu

— Lenka, znów przyniosłaś do domu te szmaty? — głos mamy rozbrzmiał w ciasnym przedpokoju, zanim jeszcze zdążyłam zamknąć drzwi. W rękach ściskałam reklamówkę pełną kolorowych skrawków materiału, które udało mi się wyprosić od pani Zosi z krawieckiego zakładu na rogu. — To nie szmaty, mamo. To kawałki aksamitu. I tak by je wyrzucili… — próbowałam tłumaczyć, ale wiedziałam, że to nie ma sensu. — No właśnie! Ile razy mam ci powtarzać: szycie to nie zawód, tylko fanaberie! Lepiej weź drugą zmianę w fabryce. Może w końcu uzbieramy na pralkę.

Zacisnęłam usta i przeszłam obok niej, czując na sobie jej wzrok – ciężki, pełen rozczarowania. W kuchni pachniało zupą ogórkową i wilgocią. Ojciec siedział przy stole, czytając gazetę, jakby nie słyszał naszej rozmowy. Ale wiedziałam, że słyszy wszystko. U nas w domu słowa były jak gwoździe – wbijały się głęboko i zostawały na długo.

Wieczorem, kiedy wszyscy już spali, wyciągnęłam spod łóżka swoją starą maszynę do szycia – prezent od babci, jedynej osoby, która rozumiała moją pasję. Przesuwałam palcami po chłodnym metalu i czułam, jak serce mi przyspiesza. Szycie było dla mnie czymś więcej niż zajęciem – to była ucieczka od codzienności, od hałasu fabryki, od matczynego niezadowolenia. To była moja cisza.

— Lenka, śpisz? — usłyszałam szept siostry zza ściany. — Nie mogę spać — odpowiedziałam równie cicho. — Mama znowu na ciebie krzyczała…

— Przyzwyczaiłam się — westchnęłam. — Ale czasem mam ochotę po prostu wyjść stąd i już nie wracać.

— Gdzie byś poszła?

— Do Warszawy. Albo do Łodzi. Tam są szkoły krawieckie, prawdziwe pracownie…

— Mama by cię zabiła.

Wiedziałam, że ma rację. W naszym miasteczku dziewczyna miała dwie drogi: fabryka albo sklep spożywczy. Szycie było czymś dziwnym, niepotrzebnym. Marzeniem nie do spełnienia.

Następnego dnia w pracy przy taśmie moje myśli błądziły gdzieś daleko. Palce same układały śrubki do pudełek, a ja wyobrażałam sobie sukienki z miękkiego aksamitu, które mogłabym uszyć. — Lenka! — szefowa podeszła do mnie z groźną miną. — Znowu się zamyśliłaś? Chcesz wylecieć?

Po pracy poszłam prosto do zakładu pani Zosi. — Dziecko, ty masz złote ręce — powiedziała, patrząc na uszytą przeze mnie torbę. — Szkoda cię na fabrykę.

— Mama mówi, że to głupota…

— Mamy czasem się mylą — uśmiechnęła się smutno. — Ja też kiedyś chciałam być kimś innym.

Wróciłam do domu późno. Mama czekała w kuchni z założonymi rękami.

— Gdzie byłaś?

— U pani Zosi… Pomagałam jej trochę.

— Pomagałaś? Za darmo? A kto zapłaci za rachunki?

— Mamo…

— Nie chcę słyszeć o żadnym szyciu! Jutro idziesz do kierownika i prosisz o drugą zmianę!

Poczułam, jak coś we mnie pęka. — Nie pójdę! — krzyknęłam nagle. — Nie chcę całe życie stać przy taśmie! Chcę szyć! Chcę być kimś innym!

Mama spojrzała na mnie tak, jakby zobaczyła obcą osobę. — Ty zawsze musisz być inna…

Wybiegłam z domu i długo chodziłam po pustych ulicach miasteczka. Światła w oknach gasły jedno po drugim, a ja czułam się coraz bardziej samotna. Czy naprawdę jestem taka niewygodna? Czy to źle chcieć czegoś więcej?

Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Mama ze mną nie rozmawiała, ojciec udawał, że nic się nie stało. Siostra patrzyła na mnie z lękiem i podziwem jednocześnie.

Pewnego wieczoru przyszła do mnie pani Zosia.

— Mam dla ciebie propozycję — powiedziała szeptem. — Moja kuzynka prowadzi pracownię w Łodzi. Szuka kogoś do pomocy… Mogłabym cię polecić.

Serce mi zabiło mocniej.

— Ale… mama nigdy się na to nie zgodzi.

— To twoje życie, Lenka.

Całą noc nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, słuchając oddechów domowników za cienkimi ścianami. Nad ranem podjęłam decyzję.

Rano spakowałam torbę – kilka ubrań, maszynę babci i aksamitne skrawki. Mama siedziała przy stole z filiżanką herbaty.

— Wyjeżdżam do Łodzi — powiedziałam cicho.

Spojrzała na mnie długo i ciężko.

— Zawiedziesz się — powiedziała tylko.

Ale ja już wiedziałam, że muszę spróbować.

W pociągu patrzyłam przez okno na mijane pola i wsie. Bałam się jak nigdy wcześniej, ale czułam też ulgę – pierwszy raz w życiu robiłam coś dla siebie.

W Łodzi wszystko było inne – głośniejsze, szybsze, bardziej kolorowe. Pracownia kuzynki pani Zosi pachniała mydłem i krochmalem. Pierwszego dnia uszyłam prostą spódnicę i usłyszałam pochwałę – prawdziwą, szczerą.

Wieczorami pisałam listy do siostry. Mama nie odpisywała.

Czasem budziłam się w nocy z myślą: a jeśli miała rację? Jeśli zawiodę?

Ale potem dotykałam maszyny babci i wiedziałam, że muszę próbować dalej.

Czy naprawdę bycie sobą musi tyle kosztować? Czy każda córka musi być wygodna dla swojej rodziny? A może czasem warto być niewygodną – by w końcu poczuć się wolną?