Wojtek i Święta pod kroplówką: Opowieść o sile, strachu i nadziei

– Wojtek, nie możesz tak po prostu się poddać! – głos mamy drżał, a jej oczy były czerwone od płaczu. Siedziała przy moim łóżku w szpitalu, ściskając moją dłoń tak mocno, jakby mogła wycisnąć z niej całą chorobę.

Odwróciłem wzrok w stronę okna. Za szybą śnieg padał gęsto, przykrywając szare dachy Warszawy. Był grudzień 2021 roku, a ja miałem trzynaście lat i czułem się starszy o całe stulecie. Rak. Słowo, które rozbiło naszą rodzinę na kawałki. Potem przyszła pandemia i wszystko stało się jeszcze trudniejsze.

– Mamo, ja już nie mam siły – wyszeptałem. – Tato nawet nie zadzwonił od tygodnia.

Mama przełknęła ślinę. Wiedziałem, że nie chce mówić źle o tacie, ale widziałem w jej oczach rozczarowanie. Tata zawsze był tym silnym, tym, który miał odpowiedzi na wszystko. Ale kiedy usłyszał diagnozę, zaczął znikać. Najpierw na kilka godzin, potem na całe dni. W końcu wyprowadził się do babci pod Radomem.

Szpital był moim nowym domem. Pielęgniarki znały mnie po imieniu, a lekarze mówili do mnie „wojownik”. Ale ja nie czułem się jak wojownik. Czułem się jak ktoś, kto przegrał zanim zaczął walczyć.

Pewnego dnia do sali weszła pani Basia, pielęgniarka z najcieplejszym uśmiechem na świecie.

– Wojtku, dziś mamy niespodziankę! – powiedziała konspiracyjnym szeptem. – Przyjedzie do nas Mikołaj.

Prychnąłem pod nosem. – Mikołaj? W szpitalu? Przecież nawet nie można odwiedzać przez COVID.

Pani Basia uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Zobaczysz.

Tego dnia po raz pierwszy od dawna poczułem coś na kształt ciekawości. Może nawet nadziei.

Ale zanim przyszły święta, przyszła gorączka. Najpierw myślałem, że to przez chemię – przecież zawsze po niej czułem się fatalnie. Ale tym razem było inaczej. Duszność, kaszel, ból mięśni. Test był formalnością: COVID-19.

Mama nie mogła zostać ze mną w izolatce. Znowu zostałem sam.

Leżałem na łóżku i patrzyłem w sufit. Słyszałem tylko swój oddech i cichy szum aparatury. Wtedy przypomniałem sobie słowa taty sprzed lat:

– Prawdziwy facet nie płacze.

Ale ja płakałem. Cicho, żeby nikt nie słyszał.

W Wigilię obudziło mnie pukanie do drzwi. Przez szybę zobaczyłem panią Basię w czerwonej czapce i lekarza w przebraniu renifera. Przynieśli mi opakowanie pierogów i małego plastikowego aniołka.

– Wesołych Świąt, Wojtku! – zawołała pani Basia przez maseczkę.

Uśmiechnąłem się pierwszy raz od tygodni.

Wieczorem zadzwoniła mama przez WhatsAppa. Za nią widziałem choinkę i młodszą siostrę Zosię, która machała do ekranu.

– Tęsknimy za tobą! – krzyczała Zosia.

Mama próbowała być dzielna, ale widziałem jej łzy.

– Wojtek… tata dzwonił. Chciałby cię odwiedzić po świętach.

Zacisnąłem pięści pod kołdrą. – Po co? Przecież zawsze ucieka, kiedy jest trudno.

Mama milczała długo. – Może też się boi? Każdy z nas się boi…

Po rozmowie długo patrzyłem w ciemność. Przypomniałem sobie wszystkie kłótnie rodziców sprzed choroby: o pieniądze, o mnie, o przyszłość. O to, kto zawinił, że zachorowałem. Jakby to była czyjaś wina…

Następnego dnia do sali wszedł tata. Wyglądał starzej niż go zapamiętałem. Miał siwe włosy i zmęczone oczy.

– Cześć, synu – powiedział cicho.

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na niego z wyrzutem.

Usiadł na krześle obok łóżka i przez chwilę milczał.

– Przepraszam – wyszeptał w końcu. – Bałem się… Nie wiedziałem, co powiedzieć…

Zacisnąłem zęby. – Ja też się boję! Ale nie uciekam!

Tata spuścił głowę. – Wiem… Chciałbym być lepszym ojcem.

Nie wytrzymałem i rozpłakałem się na głos. Tata objął mnie niezgrabnie przez kombinezon ochronny.

– Kocham cię, Wojtek – powiedział drżącym głosem.

Tego dnia coś pękło we mnie i w nim. Po raz pierwszy od dawna poczułem się mniej samotny.

Po świętach zaczęło być lepiej. Gorączka spadła, wyniki powoli się poprawiały. Mama przyjeżdżała codziennie pod szpital i machała mi przez okno. Zosia rysowała mi laurki: „Wojtek jest najdzielniejszy!”

Pewnego dnia pani Basia przyniosła mi listy od innych dzieci z oddziału:

„Nie znam cię, Wojtek, ale trzymam za ciebie kciuki!”
„Jesteś bohaterem!”
„Nie poddawaj się!”

Czytałem je po sto razy i płakałem ze wzruszenia.

W końcu nadszedł dzień wypisu ze szpitala. Mama przyjechała po mnie z tatą i Zosią. Wszyscy płakaliśmy ze szczęścia.

W domu czekała na mnie choinka i stół pełen jedzenia. Ale najważniejsze było to, że byliśmy razem.

Dziś wiem jedno: życie potrafi być okrutne i niesprawiedliwe, ale nawet w najciemniejszej chwili można znaleźć światło – jeśli tylko pozwolimy sobie kochać i być kochanym.

Czy naprawdę musimy czekać na tragedię, żeby docenić tych, których mamy obok? Ile razy jeszcze pozwolimy strachowi odebrać nam siebie nawzajem?