Mąż zaczął mi kupować kwiaty. Wtedy zrozumiałam, że mnie zdradza. Moja historia o miłości, zdradzie i odwadze, by zacząć od nowa.

— Znowu kwiaty? — zapytałam, patrząc na bukiet piwonii, który stał na kuchennym stole. Ich zapach był tak intensywny, że aż kręciło mnie w nosie. Przez chwilę poczułam się jak w reklamie perfum: on wchodzi do domu, wręcza mi kwiaty, a ja uśmiecham się szeroko, szczęśliwa i spełniona. Ale przecież to nie była reklama. To było moje życie.

— Tak, pomyślałem, że ci się spodobają — odpowiedział Marek, mój mąż od piętnastu lat. Uśmiechnął się niepewnie i pocałował mnie w czoło. Kiedyś taki gest sprawiał, że miękły mi kolana. Teraz poczułam tylko chłód.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio dostałam od niego kwiaty. Może na początku, kiedy jeszcze byliśmy młodzi i wszystko wydawało się możliwe? Potem przyszły dzieci — Ola i Kuba — kredyt na mieszkanie, praca, zmęczenie. Kwiaty były luksusem, na który nie było czasu ani pieniędzy.

A teraz? Codziennie inny bukiet. Najpierw róże — czerwone, jak z walentynkowego snu. Potem tulipany, frezje, pachnące piwonie. Każdego dnia inne. Jakby nadrabiał wszystkie lata milczenia, wszystkie urodziny, o których zapomniał, wszystkie Dni Kobiet, które zbył słowem: „Przecież wiesz, że cię kocham”.

Byłam zaskoczona, ale i wzruszona. Myślałam: może coś w nim pękło? Może zrozumiał, jak bardzo mnie zaniedbał? Może w końcu docenił to, co ma?

Ale im więcej kwiatów przynosił do domu, tym bardziej czułam niepokój. Bo przecież Marek nigdy nie był romantykiem. Nie lubił niespodzianek. Nie znosił wydawać pieniędzy na „głupoty”.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy razem przy stole. Dzieci już spały. Marek przeglądał coś w telefonie.

— Marek… — zaczęłam niepewnie. — Co się dzieje? Dlaczego te kwiaty?

Podniósł wzrok znad ekranu i przez chwilę patrzył na mnie tak, jakby mnie nie poznawał.

— Po prostu… Chcę ci zrobić przyjemność — odpowiedział zbyt szybko.

Wiedziałam już wtedy. Kobieca intuicja jest jak pies tropiący — wyczuje najmniejszą zmianę w zachowaniu partnera. Zaczęłam obserwować go uważniej: jak późno wraca z pracy, jak często wychodzi „na spotkanie z klientem”, jak chowa telefon do kieszeni, gdy tylko wchodzę do pokoju.

Pewnej nocy obudziłam się i zobaczyłam światło w salonie. Zeszłam po cichu po schodach. Marek siedział na kanapie i rozmawiał przez telefon.

— Tak… też za tobą tęsknię… Nie mogę teraz… Ona śpi… — szeptał.

Zamarłam. Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody.

Następnego dnia nie powiedziałam nic. Zaparzyłam kawę, przygotowałam śniadanie dla dzieci i udawałam, że wszystko jest w porządku. Ale w środku czułam się jak pusta skorupa.

Przez kilka tygodni żyłam w zawieszeniu. Bałam się zapytać wprost. Bałam się usłyszeć prawdę.

Aż pewnego dnia znalazłam paragon z kwiaciarni w jego kurtce. Na odwrocie ktoś napisał: „Dziękuję za wczoraj. Było cudownie. Kasia”.

Kasia.

Imię tak zwyczajne, że aż bolało.

Wieczorem postawiłam przed nim paragon.

— Kim jest Kasia? — zapytałam cicho.

Marek pobladł. Przez chwilę milczał, potem spuścił głowę.

— To nic takiego… To tylko… — zaczął się tłumaczyć.

— Tylko co? — przerwałam mu drżącym głosem.

— To był błąd… Przepraszam…

Nie pamiętam dokładnie tej rozmowy. Pamiętam tylko ból i poczucie upokorzenia. Pamiętam łzy Oli, która podsłuchała naszą kłótnię za drzwiami sypialni. Pamiętam ciszę Kuby, który zamknął się w swoim pokoju i nie chciał ze mną rozmawiać.

Przez kolejne dni Marek próbował mnie przekonać, że to nic nie znaczyło. Że to był tylko romans. Że kocha tylko mnie.

Ale ja już wiedziałam: coś się skończyło. Coś pękło na zawsze.

Mama powiedziała mi: „Wybacz mu. Dla dzieci”.

Siostra radziła: „Rzuć go! Nie zasługuje na ciebie”.

Przyjaciółka płakała razem ze mną przez telefon: „Nie jesteś sama”.

A ja? Ja nie wiedziałam, co robić.

Zaczęły się długie noce bez snu i dni pełne łez. Próbowałam rozmawiać z Markiem, ale każde słowo bolało bardziej niż poprzednie.

Dzieci patrzyły na mnie z lękiem i niezrozumieniem. Ola pytała: „Mamo, czy wy się rozwiedziecie?”. Kuba milczał i zamykał się w sobie coraz bardziej.

W pracy udawałam silną kobietę. Uśmiechałam się do klientów w banku i mówiłam: „W czym mogę pomóc?”. Ale kiedy wracałam do domu, siadałam na podłodze w łazience i płakałam tak cicho, żeby nikt nie słyszał.

Pewnego dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę, której nie poznawałam: zmęczoną, smutną, zgaszoną.

Postanowiłam wtedy: muszę coś zmienić. Dla siebie. Dla dzieci.

Zaczęliśmy terapię małżeńską. Było ciężko — wyciąganie brudów na światło dzienne boli bardziej niż sama zdrada. Marek płakał pierwszy raz od lat. Ja krzyczałam i wyrzucałam mu wszystko: lata obojętności, brak wsparcia, samotność we dwoje.

Nie wiem jeszcze, czy mu wybaczę. Nie wiem nawet, czy chcę próbować dalej.

Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie wmówić, że jestem niewidzialna.

Czasem pytam siebie: czy można odbudować zaufanie po zdradzie? Czy warto walczyć o coś, co być może już dawno umarło? A może lepiej nauczyć się żyć na nowo – samej?

Co wy byście zrobili na moim miejscu?