Jedno dziecko miało zmienić nasze życie, a wróciłam do domu z trójką – noc, która rozdarła moją rodzinę

— Nie, nie, to niemożliwe! — krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Lekarka spojrzała na mnie z powagą, a pielęgniarka ścisnęła mi dłoń. — Pani Marto, proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze, ale musimy działać szybko.

Jeszcze kilka godzin wcześniej siedziałam z mężem, Piotrem, na kanapie w naszym małym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Głaskał mnie po brzuchu i żartował: — Ciekawe, czy będzie miał twój nos czy moje uszy? Śmialiśmy się, planowaliśmy przyszłość. Byliśmy gotowi na jedno dziecko. Jedno.

A teraz leżałam na szpitalnym łóżku, światło jarzeniówek raziło mnie w oczy, a wokół krzątali się lekarze. — Mamy tu niespodziankę — powiedziała lekarka. — Wygląda na to, że rodzi pani trojaczki.

Nie pamiętam, co czułam bardziej: przerażenie czy niedowierzanie. Wszystkie badania wskazywały na jedno dziecko. Jak to możliwe? Czy to pomyłka? Czy dam radę? Piotr wbiegł do sali porodowej blady jak ściana. — Co się dzieje? — zapytał drżącym głosem.

— Trójka, Piotrek… Trójka dzieci! — wyszeptałam. Zbladł jeszcze bardziej. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, jakbyśmy oboje czekali, aż ktoś powie: „To tylko żart”.

Poród był długi i bolesny. Słyszałam płacz pierwszego dziecka, potem drugiego i trzeciego. Każde z nich zabrano na badania. Leżałam wyczerpana, a w głowie miałam tylko jedno pytanie: jak my sobie poradzimy?

Pierwsze dni w szpitalu były jak sen na jawie. Przychodziły pielęgniarki, przynosiły dzieci – trzy malutkie istoty, każda inna, każda bezbronna. Patrzyłam na nie i czułam miłość, ale też strach. Piotr przychodził codziennie, ale widziałam w jego oczach lęk i bezradność. — Marta, my nawet nie mamy miejsca na trzy łóżeczka… — powiedział pewnego wieczoru.

Wróciliśmy do domu po tygodniu. Nasze mieszkanie nagle stało się za małe, za ciasne, za głośne. Moja mama przyjechała z Białegostoku pomagać, ale szybko zaczęły się spięcia. — Marta, musisz więcej odpoczywać! — powtarzała. — A kto zajmie się dziećmi? Ty? — odpowiadałam z irytacją.

Piotr coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy. Zostawałam sama z trójką płaczących niemowląt i narzekającą matką. Czułam się jak w pułapce. Pewnej nocy nie wytrzymałam i wybuchłam płaczem. — Nie dam rady! Nie chcę tego życia! — krzyczałam w poduszkę.

Rano Piotr wrócił do domu wcześniej niż zwykle. Usiadł obok mnie na łóżku i długo milczał. — Marta… Ja też się boję. Nie wiem, czy damy radę. Ale musimy spróbować.

Zaczęliśmy rozmawiać – o lękach, o zmęczeniu, o tym, że nie jesteśmy już tacy sami jak przed porodem. Mama słuchała zza drzwi i w końcu przyszła do nas z kubkiem herbaty. — Przepraszam, że byłam taka surowa — powiedziała cicho. — Chciałam tylko pomóc.

Minęły tygodnie. Nauczyliśmy się dzielić obowiązkami: Piotr kąpał dzieci wieczorem, ja karmiłam je na zmianę, mama gotowała obiady i prała ubranka. Bywały dni, kiedy miałam ochotę uciec z domu i nigdy nie wracać. Bywały noce, kiedy patrzyłam na śpiące dzieci i czułam wdzięczność za ten chaos.

Najtrudniejsze były rozmowy z rodziną i znajomymi. — Jak wy sobie radzicie? — pytali wszyscy. — Pewnie dostaliście dużo pieniędzy od państwa? — śmiała się kuzynka Anka. A ja miałam ochotę krzyczeć: „Nie chodzi o pieniądze! Chodzi o siły! O czas! O miłość!”

Pewnego dnia Piotr wrócił do domu z kartonem pieluch i uśmiechem na twarzy. — Dostałem podwyżkę! Może uda nam się wynająć większe mieszkanie? — zaproponował z nadzieją w głosie.

Zaczęliśmy szukać nowego lokum. Przeprowadzka była trudna – dzieci płakały przez całą noc, a ja miałam wrażenie, że wszystko mnie przerasta. Ale kiedy rano zobaczyłam Piotra tulącego nasze trojaczki w nowym salonie, poczułam coś nowego: dumę.

Dziś mijają dwa lata od tamtej nocy w szpitalu. Nasze życie jest inne niż planowaliśmy – trudniejsze, głośniejsze, bardziej chaotyczne. Ale też pełniejsze miłości niż kiedykolwiek wcześniej.

Czasem patrzę na nasze dzieci i zastanawiam się: czy gdybym wiedziała wcześniej, co mnie czeka, wybrałabym tę samą drogę? Czy można być gotowym na to, czego nie da się przewidzieć? Może właśnie w tym tkwi sens życia – żeby kochać mimo wszystko?